Miałam kiedyś taki „Zeszyt do wycia”. Gruby 96 kartkowy zeszyt, który towarzyszył mi we wszystkich młodzieńczych wyprawach. Wędrował ze mną schowany w plecaku, przez góry, niziny, przez pola, bagna i łaki. Towarzyszył mi przez wiele lat. A w nim teksty piosenek śpiewanych przy ogniskach. Obowiązkowo każda z dopisanymi chwytami na gitarę. Między tekstami wpisy wielu ludzi, których poznawałam gdzieś tam na bieszczadzkich czy beskidzkich szlakach. Na obozach harcerskich, na rajdach, na zlotach chorągwianych, na manewrach. A między tym doklejone taśmą klejącą całe mnóstwo wspominkowych zbierackich „pamiątek” i „cudów”. Pukiel włosów Szampani tuż obok jej najbardziej przeze mnie ulubionego zdjęcia, małe trupki komarów, które nas chciały zjeść kiedyś w Wetlinie, zasuszone kwiatki, trawki, znalezione ptasie piórka.
To nie był zwykły zeszyt.
To był zeszyt jak Magia.
Naładowany ciepłą energią moich Przyjaciół.
Jego kartki pachniały dymem z ogniska i zasuszonymi kwiatami z moich wianków. Były wiotkie i aż aksamitne od wsiąkniętych w nie łez wzruszenia, moich i nie tylko moich. Szarawe od dotykania przez tak wiele przyjacielskich dłoni.
Ten „Zeszyt do wycia” znał tajemnicę niejednej Przyjaźni. Wywoływał uśmiech na niejednej twarzy. Powodował, że robiło się ciepło w okolicy niejednego serca.
I ten zeszyt właśnie kiedyś podarował mi wspaniałego Przyjaciela.
Był ’89 rok. Ja miałam niecałe 17 lat. Pakowałam plecak, by znowu wyruszyć na bieszczadzką włóczęgę (po zaledwie 4 dniowej przerwie w domu po poprzednim szwędaniu się po Bieszczadach). Zanim wrzuciłam zeszyt do plecaka dokleiłam na pierwszej stronie moje nowe zdjęcie. Zdjęcie śmiejącej się Bafki, z wiankiem z polnych kwiatów na głowie, zrobione nad jakimś potokiem.
Pod zdjęciem dopisałam:
„To jestem ja, a to jest mój ukochany Zeszyt do wycia.
Jakby się tak zdarzyło, że jakimś dziwnym Przypadkiem bym ten zeszyt zgubiła, a Ty drogi Przyjacielu tym samym dziwnym Przypadkiem byś go odnalazł, to bardzo proszę o oddanie”.
Potem był już mój adres.
I wiecie, to musiała być Magia, że akurat wtedy dopisałam takie właśnie słowa. Bo zaledwie kilka dni później zdarzył się ten dziwny Przypadek. Zgubiłam w Bieszczadach mój ukochany Zeszyt Do Wycia.
Strata była wielka, ale wierzyłam, że się kiedyś odnajdzie.
Mijały miesiące, a mój „Zeszyt do wycia” wędrował po Polsce (świadczyły o tym znalezione w nim później liczne nowe wpisy) w poszukiwaniu mojego Drogiego Przyjaciela. I znalazł Go.
Jakieś pół roku później, w grudniu, znalazłam w skrzynce białą kopertę, a w niej list. Z Tarnobrzegu.
Od Marka.
Odpisałam.
Przyszedł kolejny list, wraz z Zeszytem. Znowu odpisałam. Podpisałam się Bafka, ale moje „f” odczytał jako „j”. I tak zostałam Bajką. Jego Bajką.
Pisaliśmy do siebie listy, o wszystkim. Od niego przychodziły prawie zawsze w białych kopertach, pisane maczkiem, pełne ciepła i takiej nie ubranej w słowa miłości. Kochałam Go. Nie jak faceta, ale jak najlepszego Przyjaciela. Jak Brata. On kochał mnie. Nie jak kobietę, ale jak siostrę. I jak Bajkę. Bo byłam jego bajką. Totalnie byliśmy inni. Dwa całkowite przeciwieństwa. Ja zawsze pełna barw, kolorów, jasności, uśmiechu, wariactwa, szaleństwa, beztroski, naiwności, roztrzepania. I on. Odpowiedzialny, wyważony, zawsze uważny, czujny, nieco mroczny, nieco smutny, ale taki właśnie pełen ciepła. Kochałam go całym sercem. I on kochał mnie.
Pozwalał mi być całkowicie sobą.
Dawał mi całkowitą wolność. Pełną akceptację.
A jednocześnie potrafił upomnieć, stonować gdy trzeba było.
Pisaliśmy do siebie listy.
I kolejne listy.
I kolejne…
Kilka lat póżniej wymyśliłam by do niego pojechać. Tak całkiem na spontana. Ja pierdziu! Był środek zimy a ja wymyśliłam wyprawę do Tarnobrzegu. Bez zapowiedzi. Namówiłam Sztamberka, by pojechała ze mną. Bo miała też tam znajomego. No i pojechałyśmy.
Wyobrażacie sobie jaką miał zdziwioną minę jak stanęłam w jego drzwiach z pęczkiem marchewek zamiast bukietu kwiatów na powitanie.
Niesamowite to wszystko było.
(…)
– Bafka – mówiła mi na drugi dzień Sztamberek – Wiesz jak on ciebie kocha. On tu był w pokoju jak ty spałaś. Rozmawialiśmy całą noc. A on cały czas patrzył na ciebie. Tak… nie jak facet.
– A jak?
– Tak jak się patrzy na kochanego przyjaciela.
(…)
Nie dotknął mnie. Ani ja jego. Nie przytulał mnie na pożegnanie. Ale miał w oczach łzy. I ja też.
Tylko jeden jedyny raz się widzieliśmy. Wtedy.
Przez te trzy dni w Tarnobrzegu.
Ale przez te wszystkie lata, nasza Przyjaźń nie zmalała. Ani nasza Miłość.
Nadał pisaliśmy do siebie listy.
Jego w białych kopertach, pisane zawsze maczkiem, pełne ciepła ale wyważone.
I moje w kolorowych kopertach, z rysunkami, doklejonymi pamiątkami, komarami, kartkami z kalendarza, pisane na wielu kartkach, pełne emocji i czasami chaosu.
I nadal go kocham. Bo jest moim Markiem.
I on kocha mnie. Bo wciaż jestem jego Bajką.
Od 24 lat.
Kilka dni temu przyszedł kolejny list.